»» Gorące zapiski uczestniczącego w spływie singla - rok 2007                                                         Jarosław Frąckiewicz

(...) Do Tucholi tym razem dotarłem nie pociągiem, a PKS-em. Ruszyłem z Gdańska o 12.00, prawie pusty autobus powolutku kulał się do Tucholi, bez przeszkód, dotarłem na 16.00 do celu. Czy może być wygodniej? Może, bo chyba większość z nas docierała na spływ samochodami, nierzadko z kajakami na dachu. To miara postępu. Ostatecznie i ja, dzięki Ewie, wracałem ze spływu samochodem aż do Borkowa. Nic w tym nadzwyczajnego, samochody już się po prostu ma, aż przyjemnie było patrzeć, jak jedni z samochodami brali tych drugich niezmotoryzowanych ze sobą, gdy było po drodze. Mnie cudownie się jechało, kończyliśmy jeden park narodowy, wjeżdżaliśmy w drugi i tak do Borkowa, tego samego, przy którym jar Raduni. Ewa poza mną dowoziła do Borkowa (?), spływowiczkę na oko nader doświadczoną. Wjeżdżamy na podwórko dużego gospodarstwa i aż achnąłem ze zdumienia. Jako żywo stanęły mi przed oczyma dość odległe wyjazdy rowerowe na tańce przy grającej szafie do Kasztelanki, po jakich nocą zjeżdżaliśmy na spanie do stodoły, przed którą właśnie stanęliśmy. Nie do wiary, jaki świat jest mały: płynąłem z córką gospodarza, który kiedyś tam, budzony w nocy, nie odmawiał siana w stodole utrudzonej tańcami młodzieży.

(...) Wchodzę z plecakiem do bursy zaciekawiony, jak się będzie dalej darzyć. Jestem trochę za wcześnie, kierownictwo spływu w ruchu, ale jeszcze nieobecne. To nie jest już takie ważne, bo jacyś, którzy przybyli jeszcze wcześniej, nie próżnują przy stoliku. Wesoło, radośnie witamy się, przedstawiamy sobie i już po chwili jestem jednym z towarzystwa. Plecaki i wory rzucone pod filar, jakby zapomniane, czekają na swoją kolej. Nie ma się co spieszyć. Ewa wzięła się już za akordeon i, pogrywając, wciąga całe towarzystwo w śpiewanie i pląsy. Idzie tak dobrze, że tylko usilne nawoływania z pok.301, gdzie ulokował się sekretariat, uświadamia nam, że granie na zwłokę już się zakończyło i należy teraz rozlokować się po pokojach, co idzie błyskawicznie, bo zabawy rozpoczętej przerywać już nie można. Co do mnie, rzuciłem swój majdan na łóżko i z akordeonem na ramieniu pognałem do pokoju, gdzie było i rojno, i gwarno. Zaczynaliśmy w osób parę, w holu na parterze, a teraz w pokoju, była kupa narodu. Grała Ewa i ja grałem. Miejsca do tańca nie było dużo. Co robić, przyszło przechodzić tanecznym krokiem po siedzących na tapczanach. Niekiedy nie wiadomo było, czy tańczący już leży, czy to leżący powstał i tańczy. Tak się jakoś mieszało... W nocy dotarłem do swojego łóżka, jakieś litościwe dłonie postawiły na stół akordeon. Normalne, jestem na "korkowym" spływie.

(...) Wstaję z rana nierad z siebie, w głowie kołacze się jedna myśl - parę "kogutków w ten głupi dziób" i kubek mocnej kawy. To mój sposób na przeżycie. Z kawą w ręku rozpoczynam spacer wzdłuż korytarza. W pokojach budzi się życie, Jedni co tylko przybyli z drogi, wiec nowego życia są nader ciekawi, drudzy do niego usilnie dochodzą. Chodzę sobie i jest mi coraz lepiej. Do każdego pokoju drzwi otwarte, a w każdym z nich głośno, wesoło, Zajrzę do jednego, postoję chwil parę w drugim, czegoś się dowiem, usłyszę, sam swoje trzy grosze zostawię i widać jasno, że nikt tu nie jest sam, nie ma elit schowanych za drzwiami, jeśliś tylko nie ponurak, wyrodek jakiś, to siadaj z nami i mów, "gdzieżeś stary bywał". Ten zwyczaj otwartych na oścież pokoi starannie był przestrzegany do ostatnich godzin spływu.

(...) Mój pokój, był nader osobliwy, niepodobny do pozostałych, został zapewne. przeznaczony dla singli, samotnych par. Stał się osobliwą sypialnią. Leżę sobie sam, strudzony spływaniem pierwszego dnia, gdy puka i wchodzi nieco stłumiona postać, pociągła twarz przyozdobiona wąsikiem, w okularach, raczej szczupła. Dzień dobry, dzień dobry ....hm.. czy tu mieszka "chujniaszka" Krzysiek? Hm, jakiś osobnik w nocy tu zalegał, odpowiadam. Wąsaty i w okularach? Tak. No to jestem z wami! Leszek jestem, Jarek jestem. Leszek zrzuca swój majdan na łóżko i znika na cały wieczór. Podobnie było z Krzyśkiem. Znikali na całe wieczory, gdzie przebywali, było nader tajemnicze. Codziennie schodziłem na tańce, wracałem gdzieś o drugiej, a ich nie było. Zjawiali się po kolei, gdzieś bliżej rana. Najpierw jeden, potem drugi, wprowadzając od razu miły nastrój troski i opiekuńczości, który zdarza się wyłącznie wśród prawdziwych mężczyzn. Pieczołowite układanie do łóżka, zafrasowanie - co mogłoby nieszczęsnemu pomóc, wytykanie uchybień i ułomności, pełne przy tym zrozumienia i wręcz matczynej miłości, dawały pojęcie, czym może być prawdziwa, bezinteresowna, męska przyjaĄń. Czułem się wyśmienicie, nie było co udawać, że śpię, wstawałem i wspólnie zajmowaliśmy się przygotowywaniem bardzo wczesnego pierwszego śniadania. Leszka natarte ząbkiem czosnku grzanki były po prostu pyszne! To były udane, kajakarskie noce, jak zwykle na "korkowym" spływie.

(...) Wchodzę do jednego z pokoi, ucztuje się w nim; siadaj Jarek, gdzie twój akordeon? Chwilę siedzę i widzę, że robota się szykuje, więc wychodzę, zapewniając, że zaraz wrócę. Nie wróciłem. Gdy z instrumentem pod pachą szedłem korytarzem, zostałem "pochwycony" przez bawiących się w innym pokoju i co robić, pozostaję w nowym miejscu. Funkcja muzykanta odpowiada mi, jest przy tym bezpieczna. Na odgłos harmonii robi się w pokoju coraz ciaśniej. Odchodzi śpiewanie, ale wnet cały pokój tańczy. Pary taneczne zmieniają się w takim samym tempie, jak taneczne figury, które stają się coraz bardziej wyrafinowane. Najpierw tańce ludowe, zatem ćwiczone są krakowiaczki, póĄniej tańce góralskie, a gdy folklor wyczerpuje się, zaczynają się taneczne eksperymenty: noszenie, kładzenie się, pełzanie pomiędzy nogami partnera, gonitwy na czworakach. Pięknie. Wpadam na pomysł, aby grać coś o ułanach. Tylko zacząłem, a już dziarskie głosy "na koń" dały się słyszeć. Na krzesłach, z oparciami do przodu, szwadron konnicy skacze po pokoju. Krzyki, tumult, zamieszanie, trochę żal krzeseł. Dokąd by zajechali, trudno powiedzieć, bo w drzwiach pojawia się cały pokój z dołu, głęboko poruszony tym, co się dzieje u nich pod sufitem. Mała przerwa. Wołają nas na kolację, a póĄniej uroczyste zakończenie spływu i wieczór kapitański.

(...) Bez dyskoteki spływ nieważny. Pierwszego dnia schodzę na dół i widzę, że już się zaczęło. Par niewiele, jak zwykle na początku. Jarek, chodĄ tańczyć, słyszę. Ociągam się, jestem w papciach, jak mam tak tańczyć, pójdę na górę, przebiorę się. Ale nie, chwyta mnie silnie za koszulkę, każe zrzucić pantofle i wciąga do środka. Poczekaj, pomyślałem, grają walczyka, zaraz zobaczysz, czego chciałaś. Przycisnąłem, zakręciłem w lewo, póĄniej w prawo, ile sił. Głowę daję, że była zaskoczona i miała dosyć na ten czas. A w ogóle, tańcowisko noc w noc przypadło do gustu, ale grupie pieszej Jak szczerze te dziewczyny oddawały się pasji tanecznej, radość człowieka rozpierała. Wszystkie te tańcownice odnajdywały się na parkiecie po całodziennym marszu i nie widać było po nich zmęczenia do ostatniego dnia. Kajakarze pod tym względem to nie, owszem, ten i ów zajrzy, popatrzy, pogada i czmychnie czym prędzej na górę, gdzie jak widać, czuje się najlepiej. Tylko jednostki spośród nas zdołały dotrzymać kroku tym zalotnicom.

(...) W Mylofie jak zawsze początek. Kajaków na śniegu całe mnóstwo. Który jeszcze wolny, to go bierzesz. Ale nie spieszę się z tym, bo i po co. Spoglądam na Aldonę, zupełnie przypadkowo los złączył nas na ten raz w jednym kajaku, a ona nic, stoi i czeka. W końcu mamy swój kajak. Nie zawracałem sobie głowy myślą, jak z tą "kobitką" mi pójdzie. Trzymam się sztywno nakazu, by każda moja partnerka, choćby nie wiem co, cała i zadowolona kończyła spływ. Udało mi się. Schodzimy na wodę, Aldona hyc do kajaka jak do bryki. Hm, w porządku. Płyniemy. Wiadomo Brda, niczego na niej nie będzie, ale nie szkodzi przećwiczyć, sprawdzić, dla rozrywki choćby przeprowadzić manewr promowania się do tyłu. Podpływamy pod brzeg i przed nawisającym z brzegu konarem mówię: Aldona, przeszkoda, ominiemy ją promowaniem na lewo. Parę wskazówek, na wiosłach do tyłu i już kajak zwolna schodzi na lewą. W porządku. Dziewczyna sprawna, jakby co, poradzimy sobie. Poradziliśmy, choć mało zdarzyło się nam okazji, aby na serio manewrować kajakiem. To, że Aldona wiosła z rąk nie wypuszczała, nie dziwiło, choć to niecodzienne. Aldona zrobiła ze mnie gadułę i to jest niebywałe. Na wodzie tylko mruczę, no, tylko w potrzebie niekiedy rzucę "z lewa" lub czymś podobnym. Tym razem, płynąc, opowiadaliśmy sobie różne historie i to ciągnęło się omal bez końca. Żegnając się w niedzielę z Aldoną, dziękowałem jej za udany spływ, licząc przy tym, że spotkamy się ponownie na Brdzie w przyszłym roku. Jarek, chciałabym, aby to się zdarzyło jeszcze gdzieś w lecie...usłyszałem.

(...)Spływanie samo u Jurka K., znane mi przez lata całe, a organizacja spływania przyjęta przez Krystynę, różnią się znacznie. To pewnie kwestia różnicy temperamentów obu komandorów i czasów, w których spływało się Brdą. Wiadomość otrzymana od Krystyny, że mają 100 uczestników, poruszyła mnie niepomiernie; no, bo czy znajdą oni tylu pilotów i ratowników dla sporej ilości grup puszczanych na wodę, pomyślałem? U Jurka setka uczestników podzielona byłaby na pięć, czy cztery grupy, każda z innym kolorem chusty na szyi, z własnym pilotem i ratownikiem. A tu nic, tylko dwie grupy i po prawdzie, organizacja spływania wyczerpywała się w ustanowieniu pilota prowadzącego całą tę armadę kajaków i chyba pilota zamykającego, czyli wlokącego się w tyle spływu. Jak oceniam tę różnicę? Dla Jurka ciągłym powodem do niezadowolenia był brak "porządku na wodzie". Z reguły nie udawało się nam spływać w zwartych grupach, kajaki różnych kolorów nieustannie mieszały się. Taki "nieporządek" spływania tworzył się żywiołowo, spontanicznie, bez złej woli uczestników, bo taka jest natura rzeczy. Jurek nie chciał z tym się zgodzić i odprawy wieczorne przechodziły nam na ciągłym wyjaśnianiu i tłumaczeniu przyczyn rodzącego się stale nieporządku. Forma organizacyjna wyraĄnie nie pasowała do materii spływu. W przypadku Krystyny można rozważyć, czy aby sama materia zbyt nie wyzwoliła się od formy porządkującej. Czy można zimowy spływ puścić samopas, wedle widzimisię płynących?. Drugiego dnia jakieś kajaki przypłynęły w nocy. Poza pilotem końcowym, z czołówkami zawczasu przygotowanymi. Mieliśmy przypadek świadomie zamierzonego spływu "nocnego". Nie wiem, co zrobiłby w tej sytuacji Jurek, strach pomyśleć. Krystyna zareagowała ze stoickim spokojem, wskazywała na wywrotkę, wyjaśniającą jakoby przyczynę takiego opóĄnienia. Utrzymuję, że klasę się ma, albo się jej nie ma. Nie można koleżankę, organizatora naszej wspólnej zabawy, zaskakiwać pomysłami, które rozsadzają ustalony, przyjęty w dobrej woli porządek. Takim już nie ufałbym, to jeszcze dzieciaki. BądĄmy jednak dla nich, tak jak Krystyna, wyrozumiali. Skoro jest apetyt na nocne spływanie Brdą, dobrze - zorganizujmy coś takiego. (Nie wiem, czy aby pływanie nocą w kajaku nie jest zabronione). Z setki uczestników tegorocznej zimowej Brdy uzbierałaby się piętnastka gotowych robić ją nocą, naprawdę, przez całą noc do rana. Sprawa jest do przemyślenia i - w oparciu o "dzienną" Brdę - nietrudna do przeprowadzenia. Nałożylibyśmy nową formę organizacyjną do bogatszych, jak widać, potrzeb naszych kajakarzy.

(..) Być jednym z czterech ratowników na spływie, rozciągniętym kilometrami, to sprawa czysto honorowa. Niby należałoby trzymać się jakiegoś skupiska kajaków, w każdym razie starałem się z Aldoną nie być zbyt blisko prowadzącego pilota. Tak czy owak akcja ratownicza jest tu czystym przypadkiem i nie wiadomo, kto i kiedy będzie w niej brać udział. Nam się przytrafiła akcja w zbiorowej wywrotce. Wywrócili się w momencie, kiedy odpływaliśmy od nich przekonani, że kajak zszedł z przeszkody ukrytej pod wodą. Tylko ich minęliśmy, jak kątem oka zobaczyłem, że jednak się wyłożyli. Szybki zwrot dziobem do nurtu i widzimy, jak jedna z postaci odrywa się od kajaka i zbliża się szybko do nas. Działamy wszyscy świadomie i rozważnie, rufą stajemy do płynącego, ten jej się łapie i holujemy go do brzegu. Kątem oka obserwuję odwrócony kajak, spostrzegam, że zatrzymuje się za obalonym pniem, ale nie widzę nigdzie dziewczyny. Jak najszybciej chłopaka na brzeg! Gdy tylko stanął na dnie, rzucamy się w stronę wywróconego kajaka, dziewczyna gdzieś zniknęła. Promujemy się na drugą stronę rzeki, przerażeni myślą, że ofiara wywrotki jest zaklinowana pod kajakiem i nie może spod niego się wydostać. Wiem już, jaki będzie najbliższy scenariusz. Ale nie, podpływamy bliżej i dostrzegamy ją owiniętą wokół belki, wołającą o pomoc. Już prawie dochodzimy do niej, gdy wyprzedza nas osada, która z drugiej strony, spływając nurtem, najeżdża burtą na zanurzoną belkę. Silne, zdrowe chłopaki odrywają dziewczynę z belki i upychają do kajaka. Gdy we troje starali się jakoś usadowić w kajaku, napierająca na burtę kajaka woda zrobiła swoje. Moment i mieliśmy teraz troje kąpiących się. Z wolnopływającymi łatwo. Podchodzimy ostrożnie do Jurka, był nam najbliżej, zwracamy się ku niemu rufą, ten ją chwyta i ponownie holujemy niefortunnego ratownika do brzegu. Co działo się z pozostałą dwójką, nic powiedzieć nie możemy, pomagaliśmy Jurkowi przebrać się. Ot i wszystko. Mieliśmy do czynienia z typową wywrotką, jakich co rok wiele. Nic szczególnego. Może jednak dobrze jest powtarzać aż do znudzenia, że kajak to nie helikopter i nikogo z belki nie zdejmie, pomóc skutecznie może wówczas, gdy daje mu się szansę doholowania uczepionej na rufie ofiary wywrotki do zbawczego brzegu. Zresztą, przy takiej masie kajaków wywrotki są tak samo pewne, jak pewne jest pomyślne zakończenie każdej akcji ratunkowej.

(...) Żegnaliśmy się wszyscy spontanicznie, na "parę niedĄwiadków i kilka karpików", zapewniając się wzajemnie, że na drugi rok zobaczymy się ponownie. Gdy przy okazji Krystyna zapytała mnie: Jarek, czy atmosfera spływu przypomina atmosferę tych spływów sprzed lat, nic nie odpowiedziałem, tylko ucałowałem Krystynę serdecznie.

 »» Wysiadamy w Rytlu - rok 1969                                                         Jarosław Frąckiewicz

Grupa gdańska. Wiemy tylko tyle, że spływ zaczyna się w miejscowości Rytel. Z Gdańska można się tam dostać koleją. Najpierw do Tczewa, póĄniej przesiadka na pociąg do Czerska i już prosto do Rytla. Na miejscu będziemy póĄno, jeszcze nie wyobrażam sobie, co to oznacza. Jedziemy. Pociąg lokalny, raczej kiepski, ale bez tłoku. Tak już będzie zawsze. Pewien niepokój odczuwam, gdy zbliżamy się do Czerska. Kiedy wysiąść z pociągu? Uprzedzam konduktora, że mamy dużo bagaży, że nie będzie nam łatwo wysiąść itp. Ma nam pomóc. Nieliczni pasażerowie życzliwie uprzedzają, ile jeszcze przystanków przed nami. Za chwilę będzie Rytel. Wór już mam przed drzwiami, pociąg hamuje, staje. Otworzyłem drzwi. Pierwsze wrażenie to ciemność, niby czeluść nałożona tuż za bielą śniegu. Nic nie widać, tylko śnieg i czerń. Wiatr uderza w twarz płatkami wirującego śniegu. Instynkt podpowiada mi - nie wychodĄ - tam strasznie. Mimo to wyładowujemy się i to szybko. Jeszcze tylko pożegnalne machanie konduktorowi, zdziwionemu nieco naszą determinacją i . łoskot odjeżdżającego pociągu. Jesteśmy sami, wokół nas czarna nicość. Ciemno, zupełnie obco. Z obu stron ściana lasu, wierzchołki drzew wyznaczają granice rozgwieżdżonego nieba. W oddali, na przejeĄdzie majaczy latarnia, w jej blasku rozróżniamy poruszające się postaci. Biorę marynarski, upchany rzeczami wór na ramię i ruszamy ku latarni. Decyzja była słuszna, bo dochodząc do przejazdu, można było zobaczyć światła wsi z lewej strony i sylwetki podróżnych z pociągu zmierzających w kierunku zabudowań. Skierowaliśmy się i my w tę stronę. Idziemy. To, że ciężkawo, mało znaczy, to, że droga oblodzona i śliska, też nic strasznego. Najgorsza ta niepewność, czy trafimy, czy w ogóle dobrze idziemy. Idąc drogą, skręcając tu i tam, nieoczekiwanie zaskoczeni zostaliśmy placykiem, na którym stał autokar, przyczepy z kajakami, a z boku budynek szkoły. W oknach światło, czuliśmy, choć oddzielał nas mur, że tam w środku wre kajakowe życie. Z uczuciem nieskrywanej radości otwieraliśmy rozświetlone drzwi szkoły.

Nigdy póĄniej nie doświadczyłem podobnego uczucia. Wysiadasz na leśnym przystanku z przyjaznego otoczenia w wagonie kolejowym i nagle . ciemność, pustkowie, śnieg i mróz. Brniesz nocą ku dalekim światełkom, niepewny, zaniepokojony. Wspomnienia z tej pierwszej wizyty towarzyszyły mi zawsze przy następnych, już rutynowych "wysiadkach" w Rytlu.


 »» Zapora w Mylofie - rok 1980                                                         Jarosław Frąckiewicz

Każdy wie jak wygląda zapora w Mylofie, można ją zobaczyć - choćby na pocztówkach. Niewielu już takich, którzy widzieli ją w czasach dawniejszych, a co najważniejsze, mieli satysfakcję spłynąć nią kajakiem. W latach przedwojennych zapory budowano w ten sposób, że wodę przepuszczano długą betonową rynną.. Rynna służyła dodatkowo do spustu bali drewnianych, które po przepłynięciu wiązano w tratwy lub wyciągano na brzeg. W pierwszych latach mojego pływania rynna służyła już tylko do spływania nią kajakami. Była to autentyczna atrakcja kajakowa, nieporównywalna z niczym innym. Dawniej Brda kojarzyła się kajakarzom jednoznacznie z dwoma atrakcjami Mylof i Piekiełko, Mylof był zadaniem o wiele bardziej emocjonującym. Obie atrakcje już praktycznie nie istnieją. Bydgoscy kajakarze, z którymi zaczynałem swoją wodniacką przygodę, nieraz pokazywali mi zdjęcia z tej przeprawy. Spływająca rynną woda, wpadając w rzekę, tworzyła dość wysoki, raczej stożkowy, wał wodny. Sztuką było tak napłynąć, aby celnie wbić się dziobem w sam czubek tego wału - najechać dziobem kajaka w sam środek przeszkody. Kajak wówczas leciał w górę, robił świecę i zaraz opadał na wodę. Jeżeli napłynięcie było nieprecyzyjne, to przepadłeś, wywrotka murowana! Znalazłem się na Brdzie, kiedy jeszcze ta rynna działała, ale pech, to było lato stulecia, rynną ściekała tylko wąska stróżka wody. Co za rozpacz! Porastające dno rynny zielsko uczyniło ją śliską. Można się było ślizgać w rynnie na stopach, dzieciarnia była tym zachwycona. Nam pozostała łatwa przenoska -"ślizgówka" w Mylofie i tyle. Nie domyślałem się wtedy, że straciłem bezpowrotnie szansę skoczenia, spłynięcia czymś niepowtarzalnym, nie mającym odpowiednika na świecie. W następnych latach rozpoczęła się przebudowa zapory, woda miała odtąd spływać nie gładką rynną, lecz spadać w dół poprzez niezliczone szeregi betonowych stopni.

Minęło kilka lat i... stałem się chyba jednym z nielicznych, którzy próbowali skoczyć przez nową zaporę w Mylofie. Głowę dam, że zimą tylko ja jeden do tego się przymierzyłem. Stało się to na naszym spływie w roku 1980. No cóż, dzisiaj nie podjąłbym takiego ryzyka, ale wówczas... Wszystkie zimy przejeżdżałem na rowerze, na cały dzień wyjeżdżając na zaśnieżone, kaszubskie szosy. Kapałem się z "morsami" w morzu, kilka zimowych przełomów Radunią miałem już za sobą. Czemu nie spróbować skoku przez Mylof, kiedy nadarzyła się niebywała okazja?

Woda w Mylofie przelewa się całą szerokością przęsła a przepływ ten jest regulowany dwoma zasuwami, które działają pionowo i otwierane są w miarę potrzeb. Powoduje to, że praktycznie nigdy nie ma nawet szczeliny, wolnej przestrzeni pomiędzy wodą a skrajem zasuwy. Skoro kajakiem nie ma jak "wjechać" w przelew zapory, skakanie w Mylofie można sobie raz na zawsze odpuścić.

Okazało się jednak, że nie do końca.. Tej zimy wodę puszczono tylko przez lewą zasuwę, prawa z jakichś powodów pozostała zamknięta. Przyglądając się z bliska przepływowi wody, od razu zauważyliśmy, że za zamkniętymi prawymi wrotami jest kawałek wolnego od wody miejsca. Dochodzi do mnie myśl, że gdyby znaleĄć się tam z kajakiem pod samą zamknięta zasuwą, a potem wskoczyć sprawnie w wartko pędzącą z lewa wodę, to dałoby się wówczas spłynąć kaskadami betonowej rynny niczym na "tarce" do samego końca. Rynnę tę kończył uskok wypełniony utworzoną za nim cofką

Sądziłem, że pomysł jest jednak ryzykowny tylko z jednego powodu. Woda wypływająca spod lewej zasuwy spływała w dół, bijąc zarazem w prawy, betonowy brzeg i to z taka siłą, że tworzył się tam wyrazisty odwój, nad nim wisiał równie niebezpieczny lodowy nawis. Cała sztuka polegałaby więc nie tylko na wejściu w walący z lewa strumień wody, ale i na znalezieniu się w nim jak najbliżej lewej strony, aby mieć szansę, trochę wolnej przestrzeni do ucieczki przed omiataną odwojem betonową bandą. Innych niebezpieczeństw nie dostrzegałem, nie myślałem o nich, miało się tylko udać z samego początku owe wskoczenie w strumień, reszta powinna pójść gładko

Na spływach zwykle nie anarchizuję, zaleceń organizatora bezwzględnie przestrzegam. Nie mogłem tak po prostu wleĄć z kajakiem za zasuwę zapory i spłynąć, musiałem mieć zgodę Jurka. Odszukałem go w gromadzie kłębiących się nad brzegiem kajakarzy i tłumaczę, jak i co. Jurek spojrzał na zaporę, potem na mnie, jeszcze raz na zaporę, uśmiechnął się i usłyszałem jedno: próbuj. Przyznam, że jego reakcja zaskoczyła mnie. Spodziewałem się, że wytoczę całą argumentację, będę musiał go długo przekonywać, może nawet ze skoku będę musiał zrezygnować, a tu szybkie - próbuj. Po latach, gdy wracaliśmy wspomnieniami do tej chwili, Jurek przyznał, że postąpił pochopnie, nierozważnie. Wyjaśniał, że był chyba trochę pod presją ekipy telewizyjnej, która koniecznie chciała mieć ciekawe ujęcia i ja w tym właśnie momencie zjawiłem się ze swoim pomysłem. Skok przez zaporę w Mylofie mógł uatrakcyjnić ich reportaż. Mogłem więc skakać.

Przewidująco rozebrałem się do spodenek. Wchodzenie z kajakiem za prawą zasuwę nie przysparzało trudności. Pomagał mi w tym "Denaturnik". Kątem oka zauważam jak na brzegu, poniżej zapory, stopniowo zwiększa się liczba "kibiców". Ustawiam kajak równolegle do płynącego z lewej strony strumienia. Staram się "naciągnąć" go bardziej w lewo, ale okazuje się to niemożliwe, woda zdecydowanie wypycha. Koryto upustu nie jest zbyt szerokie, dziób kajaka znajduje się niebezpiecznie blisko prawego brzegu. Zanim wskoczę i usadowię się w kajaku, uderzę w brzeg i odwój momentalnie zrobi swoje. Mimo wszystko zaryzykowałem.

Podciągam kajak jak można najbliżej środka pędzącej wody, praktycznie niewiele więcej mogę zrobić, podtrzymuję go i wskakuję do środka. Jeszcze dobrze w nim nie siedziałem, jak porwany wodą kajak walnął w betonowy brzeg i momentalnie został wywrócony. Wypadłem z kajaka. Myśl miałem jedną - nie udało się!

Spadałem rynną w dół. Od razu poczułem (na gołym ciele), że za chwilę potnę się o krawędzie niezliczonej ilości progów, tworzących kaskadę upustu. Trochę mnie wywracało, aż w końcu poczułem, że zjeżdżam nogami w dół i dzięki temu, może mnie nie rozerwie. Starałem się taką pozycję zachować, niezależnie od tego, że raz po raz uderzałem, obcierałem się o betonowe progi. Bólu nie czułem, znajdowałem się w kipiącej bieli, ogłuszony szumem, hukiem spadającej lodowatej wody. Czekałem tylko jednego - aby mnie wreszcie z tej rynny wyrzuciło. Mogło to trwać góra minutę, dla mnie ciągnęło się to długo, zbyt długo. Jeszcze trochę, jeszcze trochę, żeby to się wreszcie skończyło - przelatywało mi przez głowę. Innych myśli nie miałem. Prawdopodobnie wyglądałem jak bezwolna szmata spadająca z uskoku. Zmaltretowanego zrzuciło mnie z krawędzi pochylni w dół. Znalazłem się we władaniu cofki.

Okryła mnie ciemność, dominującym wrażeniem była cisza, pewnie relatywna, ale w odróżnieniu od huku wody tam na "tarce", tu już się nic nie słyszało. Działało to kojąco - wreszcie mam spokój, już mnie nic nie poszarpie - odbierałem z ulgą.

Cofka to nie miejsce na rozmyślania. Pracując ramionami, starałem się wyjść na powierzchnię. Idę do góry, widzę to po wodzie, zanika czerń, robi się jasnozielono, nad głową już mam jakąś jasną dziurę, jeszcze trochę a wyjdę na powierzchnię. Nasilam pracę ramion, lecz co to, ciemnieje znowu, idę w dół. Walczę, jeszcze silniej, mocniej pociągam ramionami. Dotknąłem stopami dna - to przypadek, a może instynkt pomógł mi odbić się skosem w górę. Pracuję z całych sił, chyba się utopię - przemknęło mi po głowie, ale jeszcze się nie duszę. Ponownie robi się jasno, za chwilę jakby z trzaskiem otwiera się nade mną woda, głowa na moment na powierzchni, to wystarczy, abym chwycił powietrze. Znowu pociągnęło mnie w dół, ale teraz już wiedziałem, że z tego wyjdę. Potrzymało jeszcze chwilę w dole, odchodziłem już od uskoku, jeszcze trochę roboty, by być na górze i raptem czuję, że płynę już swobodnie, mogę zwyczajnie kierować się do brzegu. Stojąc przez chwilę w wodzie, zanurzony do pasa ciężko dyszę. Jeszcze nie rozumiałem, że po prostu udało mi się.

W relacjach osób, które obserwowały moje poczynania, powtarzało się jedno. Oto wszyscy stoją na brzegu, tuż przy uskoku i nie ma żadnego sposobu przyjścia mi z pomocą. Mogą tylko patrzeć, jak moja łysina bieleje pod wodą, już, już ma pokazać się na powierzchni i znowu ginie w otmętach. Dla wszystkich było to przerażające przeżycie. Na swoje żądanie topiłem się przy zupełnie bezradnej, zaskoczonej widowni. Może wystarczyłaby w tej sytuacji zwykła "rzutka", ale to należało odpowiednio wcześniej przewidzieć. Kręconych przy tej okazji filmów nigdy nie zobaczyłem. Podarowano mi za to kilka slajdów.

Co było dalej? Nic nadzwyczajnego. Lekarz spływu opatrzył mnie, otrzymałem zastrzyk przeciw tężcowy, jakieś tabletki i po wszystkim. Siadłem do kajaka, wiosłowałem do Lutowia, a wieczorem - dyskoteka w Rytlu.

 »» Ci starzy                                                                                                   Jarosław Frąckiewicz

Na pierwsze spływy wyjeżdżaliśmy tylko we dwoje, dopiero na piąty z kolei zabraliśmy z sobą Elę z Józkiem (Elżbieta i Józef Wiktor). Byli to młodzi ludzie, tylko co po ukończeniu politechniki. Na studiach nie stronili od turystyki. Traf chciał, że poznaliśmy się na rowerach i od razu nawiązaliśmy tzw. owocną współpracę. Przez długi czas wspólnie organizowaliśmy turystyczne eskapady. Bez trudu zachęciłem ich na Zimową Brdę. Doświadczyli oni tam pewnego wstrząsu, silnego doświadczenia, które i mnie wcześniej nie ominęło.

Wchodzimy po nocnym marszu do szkoły w Rytlu. Otwieramy drzwi, a tam jakby na nas czekano. Towarzystwo, siedzące przy rozstawionym na korytarzu stole, podrywa się, aby nas przywitać. Uściski, ucałowania - niedĄwiadków i karpików nie zliczysz. Przedstawiamy zebranym naszych znajomych, ci zostają przyjęci od razu jak swoi. Zdążyliśmy ledwie co pozrzucać nasze manele gdzieś w kąt, a już zasiedliśmy przy stole, powoli wdrażając się w rytm wodniackiej wieczerzy. Gdzieś na boku Ela zwraca się do mnie z odkryciem: Jarek, jacy oni są starzy! Tak, faktycznie dwudziestoparolatek mógł powiedzieć, że czuje się zaskoczony "starawym" towarzystwem. Dla nich, wyrosłych z turystyki studenckiej, odkryciem było, że zimowym kajakowaniem zajmują się ludzie grubo od nich starsi. Spodziewali się zastać na zimowym spływie młodzież - no bo kto pływa zimą, a tu wokół znajdują mężów dojrzałych (pań oczywiście te kwalifikacje nie dotyczą). Okazuje się, że jest turystyka, do której trzeba dorosnąć. Zimą byle kto nie pływa! Za pierwszym razem i ja odniosłem podobne wrażenie, choć mnie było łatwiej. Jako członek klubu kajakowego miałem starszych wiekiem kolegów-kajakarzy, dobrze znałem Korka-mistrza, pływania uczył mnie w Bydgoszczy. Pokazując się na pierwszym spływie zimowym, nie tyle dziwiłem się, skąd tu tyle starszych kajakarzy wokół mnie, ile bliższa była mi postawa nowicjusza. Tyle tu wokół kajakarzy, pewnie z nie byle jakim dorobkiem, myślałem sobie, a ja co, nikomu nie znany, raczkujący kajakarz, przez przypadek uczestniczący w spływie. Czułem się raczej stremowany, niepokoiłem się, czy aby na pewno sprawdzę się w gronie dobranego, wprawionego wieloletnią praktyką bractwa.

Właśnie, doborem uczestników pierwszych spływów zimowych tłumaczę sobie sukces, niebywałe powodzenie tych zimowych akcji Korka. Faktycznie, inicjując spływanie zimą, nie mógł odwołać się od razu do rzeszy kajakarzy. Musiał zaczynać w małej rówieśniczej grupie. Dochodzili znajomi, też niezupełnie młodzi. Po paru sezonach ustalił się trzon spływów zimowych, który tworzyli czterdziestolatkowie. Do nich odwoływał się i na nich początkowo bazował Korek. Rzutowało to od razu na charakter całej imprezy. Wszystko od początku wychodziło, wszystko stawało się od razu normalne i oczywiste. Nie było pretensji, swarów, dąsów. Właśnie ci "starzy" nadali i ustalili rytm spływu. To od strony jego organizacji. Ta grupa, to pokolenie kajakarzy, wprowadziło niebywały, nigdzie nie dający się powtórzyć nastrój imprezy. Na spływie narodziły się zwyczaje i tradycje, które przetrwały lata, stając się czymś na naszej Zimie oczywistym i właściwym. Nie pamiętało się już o tym, że rodziło się to na pierwszych spływach, robionych przez "starych". Dzięki nim spływ stał się jednym, niekończącym się widowiskiem, spektaklem, na którym raz się było aktorem, a raz świadkiem jakiejś niezwykłej, prześmiesznej historii. Te tradycje spływu stały się trwałe i nie do zużycia. Spływ zmieniał się, rozrastał, pokazywali się na nim coraz to nowi, przybyło młodzieży, a Zimowa Brda pozostawała cały czas tą samą, od początku ustaloną Zimową Brdą Korka.

 »» Bale kostiumowe                                                                                     Jarosław Frąckiewicz

Ostatni wieczór na spływie kajakarze spędzali na balu kostiumowym. Nie wiem, od kiedy bale te weszły na stałe do kalendarza imprez spływowych. Nie dam głowy, że na mojej pierwszej Brdzie coś takiego już było, na pewno stały się one tradycją w latach sześćdziesiątych.

Bale kostiumowe stanowiły dla mnie wyzwanie, któremu nigdy, ale to nigdy nie mogłem sprostać. Chodziło o kostium. Nieodmiennie postanawiałem, widząc znamienite przykłady, że już na przyszły rok pokażę się w starannie przemyślanym kostiumie. Przychodził następny rok i okazało się jak zwykle, że nie ma już czasu zajmować się kostiumem. Należało pakować się do wyjazdu. Pocieszałem się, że coś na miejscu "ukręcę". Improwizowałem wówczas - koszula na wierzch, przepasana paskiem, za paskiem wieszak ubraniowy, niby nóż czy szabla, twarz pomalowana pomadką i gotowe. To miał być korsarz. śmiechu warte. Tymczasem na balu kostiumowym pokazywały się kostiumy z prawdziwego zdarzenia. Coś takiego po raz pierwszy zobaczyłem u Niemców. Zorganizowana grupa niemiecka jak jeden mąż zjawiała się co roku na balu pięknie poprzebierana. Moją uwagę zwracały kostiumy co prawda banalne, niemniej całkowicie do przyjęcia. Kostiumy bez wątpienia kupione czy specjalnie wypożyczone na okazję. Najczęściej spotykało się wśród nich pierrotów i piratów.

To wszystko nic wobec pomysłów, którymi co roku szokował nas wszystkich Żyła (Zbigniew Żyliński). Niczego podobnego nigdy już nie udało mi się zobaczyć. W jednej z pierwszych swoich odsłon Żyła pokazał nam się jako "Doktór". Nie tak po prostu. Przerywa się zabawę i słyszymy, że za chwilę, za chwilę przybędzie długo oczekiwany "Doktór". Jaki doktor? - pytamy. Coś się stało? - niepokoimy się. Otwierają się drzwi i widzę - wchodzi szczupła postać w białym kitlu, z prawdziwymi słuchawkami w uszach i ... z prawdziwą apteczką pierwszej pomocy. Teraz dopiero zauważam dorobiony, znacznych rozmiarów czerwony nos, perukę. To Żyła ! - zgaduję. "Doktór" ogłasza, że meldowano mu o przypadkach zasłabnięcia, przychodzi więc, ażeby obadać, dać krople i przypisać kurację. Otwiera apteczkę (teczka, neseser z napisem "Apteczka pierwszej pomocy"), a tam aż w oczy bije od baterii szklanych pojemników wypełnionych kolorowymi płynami. W atmosferze niebywałego ożywienia kładą się na podłogę ciężko osłabieni, którym pomoc jest niezbędna. "Doktór" ich bada, diagnozuje i wzmacnia kropelkami. Niektórym przypisuje wręcz końską dawkę. W końcu Doktora otacza, całe grono potrzebujących, już go w tym tłumie nie widać. Gra muzyka.

Tylko jakimś szczególnym zamiłowaniem do kostiumu, do przebierania się potrafię wytłumaczyć coroczne pokazywanie się Żyły w nowej, szokującej odsłonie. To nie były po prostu kostiumy, ale prędzej jakiś happening, jakaś anegdota opowiadana poprzez kostium i rekwizyt. Pojawia się na balu jako Kowboj. Wszystko wedle standardu: kapelusz, kamizelka itp. Pomysł podstawowy wiąże się z pasem kowbojskim. Z obu bioder zwisają w skórzanych pokrowcach, niczym pistolety w olstrach, dwie płaskie, wypełnione "piersiówki". Na pasie kowbojskim, jak wiadomo są specjalne naszycia, w które wkłada się naboje. Nasz Kowboj ma pas aż nadto obciążony nabojami - nabojami są miniaturki wódek, tzw. małpki, do pasa zostało przymocowanych co najmniej kilkanaście pełnych buteleczek. Kowboj jest groĄny. Z tyłu na plecach ma przyczepiony oryginalny, fabryczny znaczek. Rozbawiony czytam - "Osram". Z przodu na kamizelce szokuje swoją prostotą, znany z pociągów PKP znaczek: "nie wychylać się". Przy spodniach ma przyczepione oryginalne, stare, zardzewiałe strzemię - wszak przyda się, gdy będzie pił "strzemiennego". Żyła bezbłędnie wyczuwał znaczenie rekwizytu w kostiumie. Pękaliśmy ze śmiechu, gdy zobaczyliśmy go w paradnym smokingu, w cylindrze. Komiczność tej postaci wywoływały wszakże trampki, w jakich paradowała i muchy, zawieszone pod szyją - autentyczne dwie duże, gumowe muchy-zabawki. Niezapomniane pozostają również portki dwuosobowe. Okazuje się, że coś takiego da się uszyć i zademonstrować na balu. W portkach dwuosobowych Żyła wystąpił z Tamarą (Tamara Strzałkowska), przyszło im cały wieczór działać jak syjamskiemu rodzeństwu, skazanemu na współobecność drugiego we wszystkim.

Bale kostiumowe urządzano na moje wyczucie z dziesięć razy. Z jakichś powodów, gdzieś w końcu lat siedemdziesiątych odstąpiono od nich. Może chodziło o koszty, a może wysiłek organizacyjny okazał się nadmierny. PóĄniej balów kostiumowych już nie było, ale nieodmiennie w sobotę wieczorem odbywał się bal "komandorski", cały spływ zbierał się na zabawie tanecznej, nigdy nie była to dyskoteka. Bawiono się przy orkiestrze.

 »» Zapędowo - lata sześćdziesiąte                                                         Jarosław Frąckiewicz

Pierwszy dzień płynięcia. Kończymy w Zapędowie. W miejscowej szkole nocleg. Po kolacji, z zapalonymi pochodniami cały spływ idzie do ....... no, nie wiem, co to było. Stodoła, nie stodoła, pierwotnie mógł być to magazyn, bo dużo przestrzeni., najlepiej powiedzieć, że to była sala zebrań wiejskich i miejsce, jak wówczas pisywano, wielkich zabaw tanecznych, przy których bufet był obficie zaopatrzony. Idziemy do takiego właśnie przybytku. Wchodzimy na salę i staje się rzecz niebywała. Orkiestra rozpoczyna przygrywać, gdy tylko we drzwiach pojawiają się pierwsi goście, a ci, już tańcząc, wchodzą na środek sali. Za pierwszymi tańczącymi podążają następni, również od razu zabierając się do tańca. Widziałem, obserwowałem zdumione miny muzyków - czegoś takiego się nie spodziewali. Cały spływ z marszu przeszedł do tańca! I to jakiego. Dopiero kiedy zmęczeni długim graniem muzycy "ustali", mogliśmy rozejrzeć się, gdzie jesteśmy, mogliśmy symbolicznie zajmować porozstawiane wzdłuż ścian stoliki. Że wieczór był udany, że szalony jak wszystkie pozostałe, nie muszę nikogo przekonywać. Dla mnie najważniejszym stał się fenomen ludzi tańczących spontanicznie z marszu. Nigdy więcej nie byłem ani uczestnikiem, ani obserwatorem podobnego entuzjazmu.

 »» Wodniacka wieczerza                                                                                     Jarosław Frąckiewicz

Na spływie szybko zapanował zwyczaj siadania do kolacji przy wspólnym stole. Można powiedzieć, że do takiej praktyki skłaniały nas po trosze okoliczności obiektywne - wynosząc meble z klas, czy zestawiając je jedne na drugich, po rozłożeniu materaców, miejsca na posiłki było mało. Najważniejszym w tym wszystkim był jednak klimat wspólnoty, to, co szybko czyniło nas bliskimi sobie. Razem na wodzie i razem przy kolacji, (śniadaniach) - stało się naszą dewizą. Po dniu na rzece, bez specjalnych dyskusji, zaproszeń i ceremonii, po prostu stawało się razem przy stole i wspólnymi siłami, bazując na tym, co się ze sobą przywiozło, przygotowywało się kolację. W akcji tej pierwsze skrzypce grał Henio (Henryk Górny), nikogo bardziej starannego w krojeniu, cięciu, smarowaniu, posypywaniu i czego tam jeszcze, od Henia nie spotkałem. Henio nie znosił w naszym "kanapkarstwie" improwizacji, pójścia na skróty, spożywania czegoś na chybcika. Nie - wszystko musiało być porządnie przygotowane, ułożone na talerzykach, spodeczkach, z łyżeczkami, widelczykami itp. Skąd on to wszystko brał, woził ze sobą? Gdy stół w taki właśnie sposób był przygotowany, siadaliśmy do kolacji. Rozpoczynała się faza spływu, przeciągająca się grubo po północy, i która mogłaby trwać pewnie aż do świtu, gdyby nie komandor Korek.

Przebiegu wieczerzy nie da się opisać. Komizm bijący z każdej wypowiedzi, z każdego zachowania, radość ze wspólnego śpiewania do woli, aż do naderwania gardła, atmosfera wspólnoty - to tylko słowa, ich treść prawdziwie rozumieją tylko uczestnicy tamtych wydarzeń sprzed lat. Mam w pamięci jakby to było wczoraj epizodzik, banalny, ale charakterystyczny.

Siedzimy już przy stole, zaczynają się rozmowy - o spływach rzecz jasna. Wznoszone są pierwsze toasty - normalka. W gąszczu słów, powszechnej wrzawie, łowię jeden, coraz bardziej czytelny motyw - leśniczy na motorowerze. Wreszcie słyszę dokładnie - opowiada to Henio - zasiadali do kolacji i raptem podjechał do nich leśniczy na czerwonym motorowerze. Na jakim czerwonym, nie miał czerwonego - ktoś mu zaprzecza. Henio się upiera, że jednak na czerwonym. Jaki miał, taki miał, nie była to jednak złota kareta - ktoś zawyrokował i w jednej chwili cały stół zgodnie śpiewa ... tak ... tak, "Złotą karetę", wszystkie zwrotki piosenki, która w tym roku (nie wiadomo z jakiego powodu) zdobyła u nas największą popularność. Tylko co skończyliśmy śpiew, powracamy do historyjki o leśniczym. Więc jak to było z tym leśniczym - ktoś niby zainteresowany prowokuje Henia. Nie opowiem, bo mi przeszkadzają. Nie zwracaj na nich uwagi, wal śmiało, Heniu ... opowiadaj, opowiadaj - słychać z zewsząd. No więc siedzimy sobie, a tu raptem podjeżdża leśniczy na czerwonym motorowerze... Jeśli jeszcze raz usłyszę o czerwonym motorowerze - odzywa się jakiś głos. śmiechy. Chłopaki, o czym tu gadać, wypijmy sobie, a stanie się jaśniej. Dobra, pijemy. Teraz piosenka. Jarek - nawijaj. Nawijam, tj. walę byle jaki rytm ręką po stole, niczym w jazz bandzie i już cała kompania śpiewa (ryczy) następny "kawałek". Gdy tylko skończyli śpiewanie, podnoszona jest jakaś nowa sprawa, o leśniczym nikt już nie pamięta. O co tam chodziło, nie dowiedziałem się nigdy.

To wszystko miało swoją szczytową fazę. Zawsze następowała ona w momencie, gdy rozbawieni i rozśpiewani chcieliśmy usłyszeć coś innego, coś wielkiego i nieporównywalnego. Była to potrzeba wysłuchania "Starego wiarusa" w solowym wykonaniu Henia. Czekałem na tę chwilę zawsze, zdaje się, że i Janusz, kontrolujący sytuację (Janusz Jaraczewski), wyczuwał, kiedy nadeszła ta chwila i wówczas, niby przypadkowo, wpadał na pomysł, aby Henio zaśpiewał nam "Starego wiarusa". Henio oczywiście protestował, wymyślał przeszkody, ale pewny jestem, że na to czekał. W końcu, po tej krótkiej celebrze wstawał, stół się uciszał i rozpoczynało się "Precz te smutki, na bok płacze...". Henio śpiewał pięknym basem. Podziwialiśmy go - śpiewał jak w operze. Nam umiejącym tylko wydzierać się przy stole, wokalne techniki heniowe wydawały się wyżynami doskonałości i profesjonalizmu. Kiedy skończył, zaczynaliśmy "Wiarusa" jeszcze raz wspólnie, po czym, spragnieni wielkiego repertuaru, ile sił w płucach improwizowaliśmy jontkowe " Szumią jodły na "górszczycie".

Tak już mogłoby trwać do rana, gdyby nie ten Korek. Pojawiał się zawsze w najmniej odpowiedniej chwili. Coś tłumaczył, wyjaśniał, czymś straszył, jednym słowem starał się nas wyhamować, niczym motorniczy pędzącego pociągu. Nie od razu mu się to udawało. Parę razy do nas zaglądając, to strasząc, to tłumacząc, w końcu skłaniał nas do ułożenia się na ... podłodze. A gdy już znalazłem się w ciepłym śpiworze, na dmuchanym materacu, ledwie tylko zdołałem pomyśleć, co się wydarzyło, już spałem.


 »» Wybrane wpisy z Księgi Pamiątkowej MZSKnB
 
Za odwagę w ciężkie mrozy,
za Wasz humor i uśmiech,
za serce do przygody -

Niech Wam Brda łaskawą będzie.

Vice Prezydent Miasta Bydgoszczy
Rytel 15.03.1979


ZIMA (?). Jak co roku znad morza na Brdę.
I znów wokół twarze przyjaciół. I rzeka, piekna
O każdej porze roku. I znów Jurek korek witający
Nas z otwartymi ramionami. To już 25 raz.
Dużo? A ileż jeszcze przed nami! Chcemy wierzyć,
Że Brda pozostanie nadal piękna i czysta,
Pełna uroku i przygody.

KTK "NURT" - Stocznia "USTKA"


25-ty Zimowy Spływ Brdą,
Jurek prowadzi go na swój sposób.
Czy śnieg, czy deszcz, czy świeci słońce
jego spływ na Brdzie zawsze jest wspaniały.
Kajakarze przybywają tu ze wszystkich stron, z południa,
Ze wschodu a także znad marza.
Ewa, którą chcieliśmy zobaczyć jak się kąpie,
w kąpieli zimą nie znajduje nic przyjemnego.
Inaczej dziewczyny z Berlina,
one kąpią się także w zimie bo są śmiałe.
"Kaptur" choć mały wciągnął nasze dziewczyny do wody.
Organizatorom serdeczne dzięki mówimy wszyscy
zupełnie swobodnie i szczerze.
100 lat dla naszego Jurka,
oczywiście, że zobaczymy się znowu w następnym roku.

Grupa uczestników z Berlina
(surowe tłumaczenie z języka niemieckiego)


Wyrażam szczere uznanie dla działaczy BKK - PTTK O/M w Bydgoszczy za organizację wspaniałych spływów kajakowych. Z okazji jubileuszowego 25 spływu życzę wszystkim członkom BKK wytrwałości w organizowaniu
i kontunuowaniu imprezy, która jest "ambasadorem" Pomorza i pokazuje piękno naszej Małej Ojczyzny innym turystom z kraju i zagranicy. Impreza ta świadczy o tożsamości narodowej Polaków.

Zarząd O/M PTTK
Bydgoszcz 03.03.1990


Im Februar, das ist doch klar,
fahr'n wir nach Bydgoszcz, auf die Brda.
Der Korek, das ist wohlbekannt,
die Fahrt vor 30 Jahren fand.
Ob 20 Minus oder zehne Plus,
ein Jeder auf die Brda muss.
Wer einmal war zur Winterzeit,
find es am Schőnsten, wenn es schneit.
Der Neptun ist ein lieber Mann,
Der die Kanuten gut leiden kann.
Drum gibt er uns so manchen kuss
wozu man dann ins Wasser muss.

Grupa uczestników z Niemiec 25.02.1995

© MZSKnB - im.Jerzego Korka - 2004-05 realizacja: www.dial.net.pl